Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cienie wysmukłych cyprysów odwiecznych na tem morzu jasności dwie długie, ciemne tworzyły plamy.
I pewnego ranka, gdy się Klotylda nabiegała, wpadła do domu tak ożywiona, tak rozigrana śmiechem, tak wesoło roztrzepana, że wbiegła do sali, nie zdjąwszy nawet kapelusza swego dużego, ani lekkiej koronki, którą na szyję zarzuciła.
— Ach!.. — zawołała — gorąco mi!.. Jakaż ja też jestem bezmyślna, żem tego wszystkiego na dole nie pozrzucała. Zaraz tam pobiegnę...
Wchodząc, koronkę rzuciła na krzesło, ale ręce jej się niecierpliwiły, nie mogąc rozwiązać węzła ze wstążek wielkiego jej kapelusza słomkowego.
— Otóż masz!.. a to dopiero!.. Właśnie zaplątałam węzeł!.. Nie dam sobie rady, musisz mi pomódz!..
Pascal, sam rozbawiony miłą przechadzką, weselił się, widząc ją tak piękną i tak szczęśliwą. Zbliżył się i musiał stanąć tuż przy niej.
— Czekajże!.. No!.. do góry broda!.. O!.. ruszasz się ciągle, jakże chcesz, żebym się w tej plątaninie rozejrzał?..
Śmiała się coraz głośniej i on widział ten śmiech, który jej pierś wypełniał lalą dźwięczną. Palce jego błąkać się zaczęły pod podbródkiem, w tej rozkosznej części szyi, której atłasu mimowolnie dotykały. Miała na sobie suknię mocno wyciętą i wdychał ją całą przez ten otwór, przez który dochodził do niego cały bukiet żywej kobiety, woń czysta młodości, na słońcu pałacem zagrzanej. Nagle w oczach mu się zaćmiło, zdawało mu się, że upadnie.