Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie!.. nie!.. nie rozwiążę nigdy, jeśli się nie uspokoisz choć na chwilę!..
Fale krwi biły mu w skroniach, palce mu drżały, gdy ona przechylała głowę w tył coraz bardziej, bezwiednie, pokusy dziewictwa swego przed nim roztaczając.
Było to zjawisko królewskiej młodości: oczy jasne, usta koralowe, policzki świeże, szyjka delikatna, atłasowa i jakby otoczona, zacieniona loczkami, na tyle głowy się wijącemi. I on ją czuł tak wysmukłą, tak piękną, tak kształtami swemi rozkoszną, w boskiem swem dojrzewaniu skończoną.
— No!.. nareszcie!.. — wykrzyknęła.
Nie wiedząc sam, jak się to stało, rozwiązał węzeł. Ściany się koło niego kręciły i widział ją jeszcze teraz znowu z gołą głową, z twarzyczką jak kwiat astra cudowną, śmiejącą się radośnie i wstrząsającą złotemi puklami swoich włosów bujnych. Wtedy przeląkł się, i, aby jej na nowo w ramiona nie chwycić i nie ucałować szalenie, gorąco, w te wszystkie miejsca, gdzie atłas jej skóry, z za sukni się wydostawał, uciekł pędem, unosząc kapelusz, którego położyć nie umiał, i wołając w niezrozumiałych wyrazach:
— Biegnę go powiesić tam na dole. Poczekaj tu chwilę... muszę pomówić z Martyną!..
Na dole ukrył się w głębi niezamieszkanego salonu, zamknął się w nim na dwa spusty i drżał tylko ze strachu o to, aby się nie zaniepokoiła i nie zbiegła go szukać.