Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chory jesteś? — spytał mimo woli, zwalniając kroku.
— Nie... — odparł Radolt — jestem tylko zmęczony. W nocy muszę czekać na korektę i często ślęczę do trzeciéj. Potém już się kłaść nie warto...
— To źle, to nie hygienicznie...
Radolt parsknął śmiechem.
— Kpisz, czy o drogę pytasz ze swoją hygieną? Jak to zaraz znać maminego synka, co dba o swoje drogocenne zdrowie! Wielka historya, jeżeli mnie dyabli wezmą! Nie żyję, wegetuję, a co boleśniejsza, że rozumiem, co jest pełne życie... Mam dwadzieścia cztery lata, a zdaje mi się, że żyję już od lat stu i że wszystkie nędze przeżyłem, jakie nędzarzom przypadły w udziale...
Przechodzili przed plac Maryacki, Duże okno wystawowe księgarni międzynarodowéj świeciło jasną łuną..
Radolt przystanął.
— O!... — wyrzekł — patrz! patrz!... tych ciastek, tych łakoci mi potrzeba... Ile tu ich, tych co piszą, co mogą pisać, co mają o czem pisać! Mnie to najwięcéj żre, że nawet ich przeczytać nie mogę, nic, tylko tytuły..
Pochylał się ku szybie z pewném moralném pożądaniem.
— O patrz!... patrz!... Alexis, Lemonnier, tu z węgierskiego Dezzo Malouyay, tu Jacobsen... Och!..