Tadeusz mimowoli wzrokiem ku swym spodniom przypiętym szpilkami rzucił, lecz otrząsnął się i z niezrozumianą dla innych ironią wyrzekł:
— Chodź!... chodź, ty moje drugie ja...
Lecz Radolt głową potrząsał:
— Nie! nie!... ty, ja, co innego. — Ty karyerowicz, ja — wyrobnik bez roboty...
Wzięli się jednak pod ręce i wśród grup otaczających stoliki szli z nerwową fantazyą, z ironicznym uśmiechem na ustach.
Na werendzie gruby Gembosz wciąż Mączałówkę ściskał, czekając na swoich adwersarzy. Gliwiński wyskrobywał scyzorykiem, na którym były ślady tytuniu, spodek po kwarglach. Widoczném było, iż głód mu ściskał żołądek.
Obok dwóch urzędników jadło sznycle po wiedeńsku, z korniszonami.
Gliwiński nogi pod krzesło ukrył i zaklął, kurcząc się w zbyt obszernym surducie.
— Taż dyabli człowieka wezmą, albo co...
Tymczasem Tadeusz i Radolt zmierzali ku namiestnictwu.
Tadeusz czuł, że dziennikarz-korektor opiera się silnie na jego ramieniu. Spojrzał ukosem na Radolta, i ten żółty trójkąt ciała, splamiony czernią oczodołów, wydał mu się trupią głową, okrytą bladą, cieniuchną gazą.
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/45
Wygląd
Ta strona została skorygowana.