Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie chcę dzieł o ewólucyi socyalnéj, ani psałterzy z Bóg wie jakiego wieku, lecz te drobiazgi.. to, co się dziś rodzi, jutro ginie...
— Jednakże w czytelniach... — zaczął Tadeusz.
— Nie, w czytelniach niema tych nowości, bo często nie przypadłyby one do gustu abonentów...
Nie, w czytelniach ich niema.
— Chodź!... chodź!... gorączkujesz się niepotrzebnie.
Poszli daléj w cieniu chodników.
Sklepy zamykały się z łoskotem, przechodniów coraz mniéj było na ulicach...
— Czy wiesz — wyrzekł znów Radolt — że raz jeden w redakcyi, och! już dwa lata temu, ktoś powiedział, że ja naśladuję Verlaine’a? Ten „ktoś” to był jeden z tych ludzi, którzy mogą jeździć po świecie, czytać, słyszeć, widzieć... a potem na nas, zamurowanych, od idyotów wymyślają. Nie wiedziałem, kto był Verlaine... od téj pory dowiedziałem się i sprowadziłem sobie jego poezye... Ile one mnie kosztowały!.. To téż ten Verlaine — to wszystko, co posiadam!
Minęli teraz stragany bojków, oświetlone kagankami. leli śniade, piękne twarze miały wygląd masek fantastycznych, zawieszonych w powietrzu. Nieco niżéj, nad powierzchnią fasek z bryndzą, migały ręce grube, czarne, postronkami żył poprzecinane.
Dochodzili do namiestnictwa. Po za nimi rozległo się gwizdanie. Ktoś artystycznie gwizdał walca