Przejdź do zawartości

Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

własnego bólu i skrystalizowanie się w pewną formę. Z szaloną egzaltacyą wybuchnęły w nim wszystkie zasklepione rany i bóle. Nie mógł dłużéj wytrwać w milczeniu. Zapragnął sam się żalić, nie przez usta Radolta. Zgrzytając zębami, na zapytanie: co mają zamiast serca? — rzucił głosem, w którym szemrało całe morze goryczy:
— Co? zamiast serca?.. Końską podkowę! bożka elegancyi! psa do polowania na dziki!.. que sais-je!...
Wielohradzka pragnęła uspokoić go giestem i słowy.
— Ależ, Tadziu!...
Lecz on przerwał jéj szybko:
— Nie! nie!.. sama matuś widzi, co z nas ten piękny mamin świat zrobił!...
Nie płakał wszakże, tylko trząsł się cały, a oczy mu nagle pociemniały i zdawały się cofać w głąb głowy. Szerokim giestem ukazał na Radolta i uderzył się w piersi.
— O!.. niech mamcia patrzy!.. tak wygląda każdy, co się do nich zbliży! To są dzieła tych panów i pań!.. Uciekać! uciekać od nich na kraj świata... jak od morowéj zarazy!..
Wielohradzka powstała z miejsca, oczy miała łez pełne.
— Mój Tadziu! proszę cię!.. błagam!.. uspokój się!...