Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ryod uzdrowienia, nie lekarstwa ci teraz trzeba, ale świeżego powietrza, słońca, kwiatów i zieloności, przy zupełnym spokoju umysłu.
— Niestety, doktorze, nie mogę mieć tego...
— Czemu?
— Wyszedłszy ze szpitala, nie wiem, z czego żyć będę...
— Nie masz-że krewnych, rodziny?
— Mam ich, lecz oni mną nie zajmują się bynajmniej. Niewiedzą nawet, gdzie ja się znajduję i nie troszczą się o to wcale.
— Mylisz się, moje dziecię... Źle sądzisz tych, o których, mówisz. Przeciwnie, masz w swojej rodzinie szczerych przyjaciół, którzy pragną ci przyjść z pomocą, przewieźć cię do miejscowości, nadającej się do twego uzdrowienia, otoczyć cię staraniami. Masz kuzyna nazwiskiem Paweł Béraud, nieprawdaż?
Wiktoryna mocno się zarumieniła.
— Tak, doktorze — szepnęła.
— Wie jest on obojętnym na twe położenie, a gorliwość, jaką okazuje względem ciebie, nie polega na próżnych słowach widocznie. Wątpiąc o jego dla siebie życzliwości, stałabyś się niesprawiedliwą.
— Widziałeś go więc pan? — pytała chora drżącym ze wzruszenia głosem.
— Widziałem... Przyszedł do mnie i głęboko zasmucony twojem nieszczęściem, wyraził gorącą chęć przyjścia ci z pomocą. Gdybyś pozwoliła udzielić sobie radę, me dziecię, życzyłbym ci nie odrzucać ofiary Pawła Béraud, którego uważam za bardzo uczciwego i przywiązanego do ciebie człowieka. Chce oddać on do twego rozporządzenia mały domek wiejski nad brzegami Marny, na świeżem powietrzu, gdzie pragnie otoczyć cię staraniami, aż do zupełnego twego wyzdrowienia.. Widzisz więc, me dziecię, iż twoja przyszłość nie przedstawia się tak ponuro, jak przed chwilą mówiłaś. Najbardziej groźne