Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/546

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ja jedna nie obwiniam go!... — mówiła sama do siebie ale w jaki sposób donieść mu o tem?...
Przez pierwsze dwa dni, napróżno szukała sposobu... Trzeciego dnia, przyszła jej myśl szczęśliwa... Kazała zawołać Motyla, chłopca, którego wielkie przywiązanie do starego podmajstrzego, było jej znane, tak jak wszystkim.
Motyl, śmiały jak prawdziwy ulicznik paryzki, stawać się skromny jak dziecko, kiedy się znajdował przypadkiem w obec córki pryncypała.
Przyszedł do pokoju Lucyny, zarumieniony, pomięszany i zakłopotany, obracając w ręku czapkę, dla nadania sobie kontenensu, co mu się jednak niebardzo udawało.
— Moje dziecko — rzekła doń młoda panienka — czy mogę mieć w tobie zaufanie?... Powiedz sam... zastanów sie!?...
Motyl, zapatrzony w jeden z kwiatów dywanu, chciał koniecznie podnieść wzrok na pannę Verdier, nie mógł tego jednak dokazać i mruknął tylko:
— O! tak... paniusiu... może paniusia...
— Ja wiem, żeś ty poczciwy chłopiec — kończyła Lucyna — i że za nic w świecie byś mnie nie zdradził.
Chłopiec przytwierdził ze stanowczością, o jaką go nawet posądzać było niepodobna, i odpowiedział:
— Zdradzić!... Ja!... nigdy!... Ten kto zdradza jest podły i nie wart stryczka nawet!...
— Mówiono mi, że kochałeś Piotra Landry... Czy tak jest w istocie?... Powiedz, czy kochasz bardzo tego biednego człowieka?...
Usłyszawszy to pytanie, Motyl przezwyciężył swoją bojaźliwość, podniósł głowę: spojrzał prosto w oczy Lucy-