Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kiedy tak to ja... — krzyknął pan Verdier piorunującym głosem — ja widzę jasno w tych ciemnościach... Sądzisz pan zapewne iż jestem ślepy!... Ale nie!... Nie!... Ja widzę jasno w tych niby to ciemnościach nie zgłębionych!... Ani jedno z pańskich niezręcznych wykrętów nie jest w stanie wyprowadzić mnie w pole!... ani jedno z pańskich kłamstw nie wprowadza mnie w wątpliwość!...
Andrzej, utkwił wzrok w mówiącego... we wzroku tym malowało się osłupienie najgłębsze... Nie rozumiał jeszcze...
— Moje kłamstwa... — powtarzał — pan mówiłeś, że ja kłamię...
— Wiem wszystko... — krzyczał właściciel zakładu, widzę wszystko, tak jakbym ukryty tu, był świadkiem czynu nocnego złoczyńcy!... Pan byłeś niobecny?... To wszystko być może... Dla czego nie!... Takim alibi nie trzeba pogardzać!... Jeżeli pańskie ręcę nie zbliżyły się do kasy ogniotrwałej, to jednak klucze pańskie służyły do spełnienia zbrodni!... Pan nie jesteś sprawcą kradzieży, ale jesteś jej wspólnikiem!...
Andrzej de Villers cofnął się krok w tył. Twarz jego wyrażała przerażenie i rozpacz nieskończoną. Skurczone palce jego prawej ręki szarpały koszulę, paznogcie krwawiły piersi, i szeptał głosem stłumionym, który wydawał się chrapaniem konającego:
— Boże mój i panie... więc mnie obwiniają!...
— Mój ojcze... mój ojcze... — jąkała Lucyna — to co powiedziałeś jest straszne... mój ojcze to nie podobne, ty tak nie myślisz!...
Pan Verdier, gestem rozkazującym, nakazał młodej