Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bie: — Ja ją uratuję! — To było szaleństwem, wszak prawda?... A jednakże dotrzymałem słowa; uratowałem ją silą moich starań i silą przywiązania!... Ona mi winna życie, od tego dnia; chociaż nigdy nie zapominam różnic społecznych jakie nas dzielą, nie mogę się wstrzymać, aby nie patrzeć na nią jak na córkę, i przysięgam ci panie przed Bogiem, który mnie słyszy, ja się stanowczo uważam w prawie czuwania nad nią i robienia wszystkiego aby usunąć z jej drogi zmartwienia i nieszczęścia...
Ona — biedne dziecię — nie jest bardzo szczęśliwą, pomimo wielkich bogactw jakie ją otaczają... Nic jej nie brak z pewnością, ale rodzony ojciec, pan Verdier, nie kocha jej tak, jakby ten anioł powinien być kochanym. A zatem ja, panie Andrzeju — wybacz, że ci wszystko mówię — marzyłem o szczęściu dla niej w przyszłości...
W panu znalazłem młodość, pracę, uczciwość, siłę... byłeś pan wreszcie takim, jakiego serce moje widzieć chciało — niech to pana nie obraża — myślałem, że jesteś zakochany w pannie Lucynie, w cichości, ale serdecznie!... Mówiłem sobie: — On jest jej wart... zasługuje na to aby był przez nią kochany, a dobry Bóg, pomimo przeszkód, raczy wcześnie połączyć te dwie dusze tak doskonałe! — Gdym zobaczył pana przybywającego do tych drzwi, przed chwilą, po długiej nocy przepędzonej za domem, moje marzenia rozchwiały się i moje serce złamało!... Pomyślałem sobie, że widocznie tylko majątek panny Lucyny wabi pana, i że jesteś zakochany w jej milionach, a nie w niej samej, ponieważ zdradzasz ją już zawczasu!... Zmartwiłem się bardzo, zniechęcenia i rozczarowania doznałem... Wstyd mi było za pana, panie Andrzeju, i oto dla czego