Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

białą i piękną, jak w dniu chrztu... Duszo błogosławiona, jedź w lepszą krainę!...
Długie westchnienie, westchnienie ulgi i radości wyrwało się z ust Alicyi.
Było to już ostatnie.
Anielska jej główka opadła na poduszki. Wszelki ślad cierpienia znikł z jej twarzy, która przybrała wyraz nieopisanej pogody i tak jak młoda dziewczyna, o której opowiadała Pawłowi, miała pozór uśpionej dziewczyny.
Serce jej bić przestało...
Ksiądz zbliżył do ust umarłej małe lusterko, które pary nie przyjęło już wcale. Zamknął powieki Alicyi, a długie ich rzęsy aksamitne rzuciły cień na woskowe oblicze.
— Biedne dziecię! — szepnął zwracając się do doktora z giestem, który miał znaczyć: Już po wszystkiem!
Paweł widział i zrozumiał to poruszenie.
— Umarła? — zapytał głosem tak dziwnym, że obaj mężczyźni spojrzeli na niego z przestrachem.
— Powróciła do Boga — rzekł kapłan.
Pan de Nancey, spokojny na pozór i lodowaty prawie zrobił parę kroków ku łóżku. Lecz nagle wstrzymał się, jak gdyby coś w niem pękło.
— Umarła! umarła! — powtórzył zwolna i bez zmiany głosu. — Alicya umarła... Małgorzata umarła... Tamta umarła także... ta trzecia, ta której nie pamiętam już imienia. A jednak zdaje się, że żyje... Czytała wczoraj swój akt zejścia. Widziałem to na własne oczy... Widziałem to tak, jak was widzę... Tak, śmierć została zwyciężoną!... Umarli mówią... umarli chodzą... Alicya powstanie... Mał-