Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chrapliwym i świszczącym powtórzył rozpaczliwe swe wołanie.
W pięć minut potem, służący wsiadał na koń i pędził do Paryża po doktora wskazanego przez pana de Nancey.
Upłynęło dość czasu.
Szara godzina zasępiła ostatnie promyki zachodzącego słońca.
Paweł w pomięszaniu swego pomysłu, w rozprężeniu myśli, zapomniał zapalić świece, lub kazać przynieść światło.
Siedząc przy łóżku, ujął znów rękę Alicyi, a cisnąc ją konwulsyjnie, zdawało mu się, że maleńka ta ręka coraz była zimniejsza...
— Czy ona umarła? — pytał sam siebie. — Jeżeli umarła, zabiję się...
Mówił to sobie zimno, z całym spokojem. Śmierć jest w każdym razie tylko odjazdem. Umierając, podążyłby tylko za Alicyą, a Bóg przebaczyłby mu (mniemał) że nie miał odwagi rozłączyć się z tą, która więcej stanowiła dla niego niż życie...
Ale młoda dziewczyna nie umarła.
Nagle ręka jej uwięziona w dłoni hrabiego drgnęła w szczególny sposób. Ciało jej wątłe i delikatne skręciło się na łożu jak witka rzucona na ogień.
Oczy jej rozwarły się, powiększone niesłychaną torturą. Podniosła się i upadła znowu, krzyk przeraźliwy, urywany, niepodobny do ludzkiego głosu, wydarł się z jej gardła, trwał całą minutą, zmieniając się już to w jęk, już w charczenie; zęby jej zgrzytały straszliwie, słowem był widok okropny i opłakany...