Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Alicyo... oh! moja Alicyo... — mówił hrabia wystraszony — odezwij się do mnie!... odpowiedz mi!... Alicyo... czy ty mnie nie słyszysz?...
Nie, Alicya go nie słyszała.
To okropne uczucie, które każde jej arteryę zamieniało w ognisko boleści, pochłaniało ją całkowicie.
Wreszcie nadeszło ukojenie. Krzyki i jęki ustawały zwolna. Konwulsye ustały. Młoda dziewczyna stała się prawie bezwładną, a oddech powrócił do dyszącej jej piersi!
W miarę jednak ukojenia fizycznych cierpień, przywracały całą potęgą tortury moralne.
Biedna Alicya zamieniła tylko istotę męczarni.
Hrabia zrozpaczony pochylił się nad nią i chciał położyć usta do zmienionej jej twarzy.
Ona odepchnęła go delikatnie.
— Ah! jakżeż ty mnie oszukałeś... — wyjąkała głosem zaledwie dosłyszalnym. — Ja wierzyłam w ciebie jak w Boga!... To bardzo źle i okrutnie z twej strony!... Kochałam cię... tak bardzo cię kochałam!... I cóż uczyniłam ci złego, że mnie tak oszukałeś? Na szczęście umieram, bo i nacóż żyć teraz?...
— Nie, moje drogie dziecię... jam cię nie oszukał! nie! nie! — odpowiedział Paweł, usiłując przycisnąć młodą dziewczynę do serca. — Okropna tajemnica, której się dowiedziałaś, jest właśnie tą, którą ukrywałem przed tobą... Przeszkoda... Nieprzebyta przeszkoda... niestety! znasz ją teraz...
— Przysięgałeś mi wczoraj, że zniknęła...