Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się z czoła. Uśmiech groźnego wyrazu zastąpił miejsce dzikiej ironii, która wznosiła kąty jej ust i szepnęła:
— Gdzież miałam rozum?... Na nic lepszego chyba zdobyć się nie podobna... Tak! ta prawdziwa i jedyna moja zemsta! Jutro uporządkujemy stare rachunki!
Paweł de Nancey w chwili opuszczenia Kolonii dla powrotu do Paryża, wysłał telegram do willi w lasku Bulońskim.
W tymże uprzedzał Alicyę o swem przybyciu w celu oszczędzenia jej niespodzianki, która aczkolwiek radosna, w wyjątkowym stanie młodej dziewczyny, mogła stać się niebezpieczną.
Więc lube dziecko czekało nań, i gdy koła powozu wysłanego przez nią na pociąg kolei Północnej, zadudniły w alei, wybiegła na jego spotkanie i skoro Paweł zeskakiwał ze stopnia, ona stała na najwyższym schodku galerii.
Słaby okrzyk radości wydarł się z ust Alicyi na widok pana de Nancey i wyciągnęła doń swe białe ręce, które od pewnego czasu woskowej nabrały przezroczystości, a które teraz drżały ze wzruszenia.
Hrabia jednym skokiem był przy niej; wziął kochankę swoją w ramiona, przycisnął ją do serca, podniósł do góry z namiętną ostrożnością i wniósł do mieszkania obsypując pocałunkami oczy i włosy jej:
— Alicyo... moja Alicyo... moja najdroższa... moje ukochane dziecię... moja żono...
— Twoja żona — powtórzyła młoda dziewczyna z upojeniem. — Zawsze nieprawdaż? Nic się nie zmieniło?...
— Nic, nic! — odpowiedział Paweł — i nic się nie