Strona:PL Wedekind - Przebudzenie się wiosny.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
MELCHJOR.
(sam, zwrócony do okna)

— Tędy przechodzi piorunochron. — Trzeba owinąć go chustką. — Gdy o niej wspomnę, krew mi uderza do głowy, a myśl o Maurycym ciąży mi na sercu ołowiem. — Pójdę do redakcji. Płaćcie mi od setki, będę kolportował, — szkicował nowiny, — pisał — artykuły lokalne, — etyczne, — psychofizyczne... tak łatwo się nie umiera z głodu. Tania kuchnia, kawiarnia. Dom ma sześćdziesiąt stóp wysokości, a sztukaterja kruszy się... Ona mnie nienawidzi — ona mnie nienawidzi, bo ją pozbawiłem swobody. — Cokolwiekbądź uczynię, zostanie to zgwałceniem. — Mogę mieć tylko nadzieję, z biegiem lat, powoli... Za osiem dni przypada nów. Jutro posmaruję zawiasy. Do soboty muszę koniecznie wiedzieć kto ma klucz. W niedzielę wieczorem, podczas nabożeństwa, atak kataleptyczny — daj Boże, aby tylko nikt nie zachorował! — Cały plan mam jasno przed oczami. Przez gzyms okna uda się z łatwością — jeden sus — jeden ruch — ale trzeba owinąć chustką. — — Oto nadchodzi wielki inkwizytor. (Odchodzi na lewo).

(Dr. Prokrustes ze ślusarzem nadch. z prawej.)