Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —

Wyszedł natychmiast z dumnie podniesioną głową i powlókł się ciężko i apatycznie ku domowi.
Już w nim pogasły te skry uczuć niespodzianie rozżarzone, a lodowata obojętność znowu okuła mu serce w pancerz nieprzełamany.
Mimo znużenia i szalonej chęci odpoczynku, szedł coraz wolniej jakiemiś bocznemi, krętemi zaułkami, aby tylko jak najpóźniej znaleźć się w swoim pałacu.
A tam już czekali na niego niecierpliwie. W olbrzymim gabinecie czekali dyrektorzy jego fabryk, inżynierowie, szefowie oddziałów, agenci; czekały na biurku depesze i stosy listów; czekały również ważne wiadomości.
Wszyscy się już tak niepokoili o niego, że służba rozbiegła się za nim po mieście, szukano go usilnie.
Gdy się zjawił, rzucili, się ku niemu, odgarnął ich jakimś władczym ruchem, skinął głową i przeszedł do swoich apartamentów.
Nie chciał dzisiaj wiedzieć o niczem i z nikim mówić.
Błagano go o słówko rozmowy w nadzwyczajnie ważnych sprawach. Rozgniewał się i krzyknął przez drzwi:
— Jutro rano w kantorze, jak zwykle.
I położył się natychmiast spać, zapomniawszy o wszystkiem.
Obudził się bardzo rano, jak zwykle, przed samą piątą, i jak zwykle drzemał jeszcze, oczekując zwykłych sygnałów fabryki.
Dzień się już roztaczał jasny, przez zielone, jedwabne story wdzierał się różany poranek, ptaki ćwier-