Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —

tej samej, rozlegały się potężne, zwiastujące głosy podchorążych.
— Do broni, obywatele! Za wolność! Do broni!
Ale nie wszyscy porwali się na ten krzyk orłów, do boju za wolność, za naród, za jasne jutro dla wszystkich.
Nie wszyscy uwierzyli, że nadeszła godzina cudu...
I nie powstała zmartwychwstająca... kłócili się o panowanie nad nią...
I nim zrzuciła kajdany — rwali ją w strzępy, a każdy chciał ją mieć tylko dla siebie i tylko dla swoich.
A wróg czyhał u bram!
I napróżno bohaterstwa, rzeki krwi, tytaniczne wysiłki, hekatomby cierpień i poświęceń — na wskrzeszaną znowu zwaliła się płyta grobowa i wróg przysiadł na straży żywcem pogrzebanej...
Czyżby teraz miało być tak samo?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Miasto śpi, tylko echa żołdackich kroków rozlegają się w pustych ulicach, a stare, przedwieczne mury, zbryzgane krwią, krwią tylu pokoleń, leżą w sennej ciszy głuche i nieme — a mówią już tylko, marzą o handlu, o przemyśle; może o nowych rynkach zbytu śnią słodko pod opiekuńczem lśnieniem złotych kopuł i strażą bagnetów...
— Czyżby i teraz wszystko miało być „napróżno“?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .