Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —

szcze liter, każdy je pił spragnionem sercem, ale każdy jeszcze się bał zawodu.
Rozmowa szła bezładna i gorączkowa, wszyscy mówili naraz, gdy w jakąś godzinę potem spadł nowy dodatek:
— „Manifest! Konstytucja“!
Sprawdzamy w redakcji jasno oświetlonej: gwar tam już radosny, krzyki, ludzie pijani radością, nieprzytomni.
— Prawda, prawda! — potwierdzają wszyscy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pozostaliśmy tylko we dwóch, biła czwarta rano, kiedyśmy wyszli na Krakowskie. Miasto spało. Ulice leżały w popielnej przysłonie przedświtu, gwiazdy świeciły mgławo, puste chodniki leżały jak śpiące węże, nigdzie w oknach ani jednego światła, głęboka cisza kamieni śpiących, drzewa obwisłe w sennym bezwładzie, na rogach ulic świeciły bagnety i szare, zmęczone postacie żołnierzy tuliły się do murów.
— Najwyższy Manifest! Konstytucja! —— krzyczeli gdzie niegdzie.
Ale miasto ani drgnęło.
Tak, miasto wciąż spało ciężkim snem katakumb, i głosy, obwołujące manifest, padały w martwą ciszę, jak zwiędłe kwiaty na płyty grobowe, jak poschnięte liście szemrały bez echa...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedemdziesiąt pięć lata temu, w taką samą noc listopadową, temi samemi ulicami, i w godzinie może