Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Będziesz stróżował na tyłach i popędzał wyciem opieszałych.
— Twoja wola, panie. — Ale nasze, co padnie po drodze? — oblizał się długim jęzorem.
— Dla ciebie życie jest tylko nażarciem się, troską o pełny kałdun.
— A czemże jest dla ciebie? Czem dla tych bydląt? Czem nawet dla człowieka?
Rex, nie znalazłszy odpowiedzi, machinalnie zeskoczył w ruiny, do Niemowy, na pieczone kartofle i resztki pozostałych kości. Chłopak, nakarmiwszy go, zabierał się do odejścia.
— Gdzie się to wybierasz?
— Do domu. Ty wędrujesz ze swoimi we świat, to i ja powrócę do swoich — mruknął wyzywająco.
— Przydasz mi się bardzo. Zostań, umiesz robić ogień i masz nóż. Zostań — prosił serdecznie.
— Ja człowiek i nic mi do was. Zachciało się wam we świat, to zadzierajcie ogony i lećcie. Tobie się chce włodarzowania bydłu, to włodarzuj. Powiadam jeno, że niedługo będzie twojego panowania. Prędko się ludziom sprzykrzy ta wasza swawola. Obacz jak to stratowali pola. Ino patrzeć jak się zlecą z batami. Dużo tu juchy popłynie i gnaty trzaskać będą. Głupi — kto myśli, że ludzie mogą zostać bez inwentarza. Mądrzejszy byłeś we dworze. Zbuntowały się bydlaki i myślą, że cały świat przewrócą do góry nogami. Zeżreć to każdy potrafi, — spojrzał znowu na wypasione zboża, — jeno nie każdy potrafi zasiać!
Podniósł się zagniewany i ruszył do wyjścia z ruin.