Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łączy? Ciebie, któryś zamordował niedźwiedzia. Ciebie, któryś nabrał mądrości człowieczej! Czyż swój wielki ród wywodzisz od ryjów i kopyt? Czy będziesz wraz z niemi pożerał trawę i łykał deszczówkę po kałużach? Ty, pierwsze kły puszczy, pragniesz żyć w stadzie zbuntowanych niewolników, ze ścierwem dla wszystkich? Zaprawdę, zapłaczą twoi przodkowie, którzy w pojedynkę chodzili na jelenie i dziki — nad hańbą swojego potomka. Jeszcze pora się cofnąć. Znam wszystkie przesmyki, przemkniemy się bokami, zostawimy stada ich losom, a sami — w cały świat, gdzie nogi poniosą, gdzie zdobycz zapachnie, gdzie nas wola poprowadzi. Znajdziemy nowe, jeszcze większe bory, gdzie żeru będzie po kły, a o człowieku jeszcze nie słyszano. Czegóż ci, panie, więcej trzeba?
— Szczęścia wszystkich. Nie pojmiesz tego, nienasyty chłeptaczu krwi — warknął wyniośle.
— Pojmuję, że jesteśmy zgubieni — jęknął rozpaczliwie. — Ciężko nam, panie, ale musimy pójść swoją drogą, drogą naszych praojców! Nie możemy służyć szaleństwu…
— Idź! — warknął gniewnie. — Opuść mnie i pamiętaj, że puszcza cię nie obroni przed moją zemstą. Przystałeś do mnie dobrowolnie, a teraz uciekasz ze strachu! Przeniewierco, choćbyś się skrył w lisich jamach, moi cię wytropią, a wrony wywloką za kudły! Wybieraj! Będziesz mi potrzebny! — zagrzmiał rozkazująco.
— Łaski! Będziemy ci posłuszni — zawył, liżąc go pokornie po łapach.