Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stój, bo każę cię wilkom rozerwać i twoje ścierwo zanieść do dworu!
Niemowa struchlał, dojrzawszy w jego ślepiach straszny gniew.
— Puść mnie. A bom ci to był kiedy przeciwny, — rozpłakał się z przerażenia.
— Rzekłem. Kiedyś, jak dojdziemy na miejsce to cię wypuszczę, — obiecywał łaskawie.
— Zdechnę przy was z głodu. Trawy z bydłem nie będę żarł! — bełkotał wzgardliwie.
— Nie zbraknie ci niczego. Psy będą miały o tobie staranie, jeszcze się wypasiesz.
— Juści, będę jadł surowe mięso i popijał świeżą juchę! Przecież nie zajdę tak daleko.
— Pojedziesz na dworskim ogierze! A teraz precz mi z oczów! — posłyszał surowy nakaz i nie śmiejąc się odezwać, wyszukał sobie pod murami ocienione miejsce i próbował zasnąć. Groza położenia nie dawała mu nawet zmrużyć oczów. Popłakując rzewnie a szorując nos rękawem, jął zbierać myśli a snuć przebiegłe sposoby wydostania się na wolność. Głównie na rozumieniu mowy wszystkich stworzeń zakładając pewność udania się ucieczki, — wyjrzał na pola, żeby przepatrzyć najpewniejszą drogę i skamieniał na widok stad pokrywających ziemię i wciąż jeszcze przybywających.
Słońce dochodziło południa, wiatru nie było, cienie się pokurczyły i blade, rozpalone niebo tchnęło takim piekącym żarem, że stada wyjadłszy resztki stratowanych zbóż i traw, pokładły się na odpoczynek.