Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zapóźno! Czy wspominali o mnie? Nie, skończyłem z ludźmi na zawsze. Niepodobna wskrzesić umarłe. Nawet pamięć dawnego życia przekląłem. Jużbym nie potrafił żyć w niewoli, zabiegać o ludzkie łaski, i spokojnie znosić krzywdy, głody i poniewierkę. Wszystek naród pól i chat czeka na mnie — wszystka krzywda żąda, abym się pomścił, wszystka niedola, bym ją przemienił na szczęście. Wodzem im jestem. Zawierzyli mi siebie i przyszłość swoich pokoleń. I wyprowadzę ich z domu niewoli, wyprowadzę. Zapóźno — jęknął, i przypadłszy łbem do ziemi, zaniósł się jakimś rozełkanym skowytem. — Człowiek jest zły, podstępny i przeniewierny! Nie może żyć, żeby nie kłamać, nie zabijać i nie panować nad drugiemi. Niechaj spróbują żyć sami, bo my się bez nich obejdziemy. Drogę mamy daleką, lecz na końcu czeka nas wolność!
— Jeśli po drodze nie pozdychacie z głodu — zabełkotał z pogardą.
— A mało to pól i stogów, i dzikiej zwierzyny! Stół zastawiony obficie.
— Prawda — poskrobał się po kudłach. — Ale jak ścisną mrozy, spadną śniegi, deszcze?…
— Tam zawsze zielono i zawsze grzeje słońce. Żórawie znają te krainy szczęśliwości. Opowiedziały mi wszystko i obiecały wskazywać drogę. Mają nas dogonić.
— Kiedy tam takie raje, to po cóż do nas przylatują?
— I wiatry lecą niewiadomo dokąd. Mówili o mnie we dworze?