Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rex trwał w zadumie o tem niedalekiem jutrze. Drżał w sobie z radosnych obaw i z cichego szczęścia. Nie mógł sobie tylko wyobrazić, jak to będzie? Wybiegał myślami naprzód i błąkał się strwożony wśród jakichś pustek nieprzebytych i widm niepojętych. Nosił się już szlakami tęsknoty rozpierającej mu serce.
— Wyruszymy! Pójdziemy na wschód, do słońca, na wolność! — wybuchał i spiąwszy się, długo wietrzył na wszystkie strony. — Wilki są gdzieś niedaleko.
— Myślałem, że się popaliły.
— Kulas mądrala, wyprowadził co ich zostało rzeką. Dużo zginęło, a reszta choć z popalonemi kudłami przeszła ogień. Ludzie wyginęli do cna.
— Nieprawda! Sam widziałem paru ocalonych, byli we dworze, rozpowiadali wszystko, aż płakano nad nimi. Zganiają całą winę na wilków. Mówili, jako zbiorą wojsko i pójdą taką obławą, że wilków nie zostawią nawet na nasienie. I we dworze zawzięli się na nich, bo paru dworskich z włodarzem nie wróciło z obławy.
— Nie bój się o nasze skóry — zaskomlał Kulas, rozciągając się przy nich. — My prędzej ich wydusimy co do nogi. Niech z nami nie zadzierają.
— Zaszczekaj im o tem! — zabełkotał wyzywająco Niemowa.
— Zbrzydło nam ich ścierwo śmierdzące — szczeknął, wzgardliwie trącając go nosem. — Szczenię ludzkie tutaj? — wyszczerzył na nie kły.
— Na naszych prawach. Nie spadnie mu włos z głowy — ostrzegał Rex.