Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IV.


Noc była późna, ciepła i rozgwiażdżona; od wsi dalekich dochodziły piania kogutów. Spokój leżał w przestrzeniach i cichością dyszały pola i lasy. Mgliste zasłony rozwlekały się nad ziemiami nieprzejrzanem, białawem i zastygłem morzem. Ni jeden ptak nie zaśpiewał, ni dał się słyszeć szelest przemykających na łowy drapieżników. Nawet bory pogrążyły się w niezmąconem milczeniu. Cały świat zapadł w głęboki, ukojony sen. Nie przerwała go nawet spadająca rosa.
Tylko w ruinach pod lasem czuwano.
Na olbrzymim złomie murów siedział Rex, a przy nim drzemał Niemowa, odpowiadając niekiedy krótkiem bełkotaniem. Rozumieli się doskonale.
— Ostatnia noc! — warknął Rex, wytężając ślepia jakby w nadchodzące jutro.
— Kruczek już mi o tem szczekał. Byłem taki chory i małom zważał…
— Pójdziesz z nami — zdecydował stanowczo. — Możesz się nam przydać.
— Do ludzi należeć! Hale, nie głupim. Naprawdę idziecie? — Nie mógł jeszcze uwierzyć.