Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zwycięzco! Zabiłeś niedźwiedzia, pana puszczy, bierz po nim władzę i broń nas.
— Co wam grozi? Może niedźwiedzie? — zdradził się z tą piekącą troską.
— Gorzej, bo ludzie wielką obławą idą od strony wielkiej wody, jadą na koniach, jadą na kołach, idą pieszo, a z niemi ciągną nieprzeliczone hordy psów. Śmierć idzie wraz z niemi i zagłada. Zabijają piorunami, tępią ogniem, łowią sieciami, a zwłaszcza pastwią się nad moim rodem — załkał, drąc pazurami ziemię z rozpaczy.
— I nad moimi znęcają się bez miłosierdzia, — płakał lis, zakrywając oczy ogonem.
— Obława, teraz? Chodziłem na nią kiedyś, ale to było zimą, po śniegach, za tropami.
— Wpadli teraz niespodzianie i mordują wszystkich! Ratuj nas! Ratuj!
— Myśmy niewinni! Niewinni! — zaskowyczały wraz lisy z wilkami. — To złość ludzka, pragną naszych skór! To zbóje i złodzieje, żyją tylko naszą krzywdą! — jęczały płaczliwie.
— Łacno wilk znajdzie na barana winę! — zaśmiał się naraz puhacz, siedzący na baszcie. — A któż to wydusił całe stado źrebiąt? A któż to wybrał z owczarni wszystkie owieczki? Mają się za co mścić! — huczał, nieubłaganie wypominając ich grzechy.
— Na swoich prawach żyjemy! Któż nam śmie zaprzeczać? — zakłapał Kulas z wciekłością.
— Mów wilkowi pacierz, a woli kozią macierz! — szydził dalej puhacz. — A ludzkie szczenię kto porwał z przed chałupy? — wypominał zjadliwie.