Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —

nie różne kłopoty... no, ale się wszystko przetrzyma! Jakoś tam będzie! Mężuś bierze lekcje śpiewu i uczy się bohaterskich partyj: Raula, Lohengrina, Wilhelma Tella! Wolno idzie, bo musi przecież chodzić do biura. Tak, tak się to żyje, ale co u pani?.. co w Bukowcu?.. Była tu u mnie niedawno matka pana Stasia. Bardzo miła kobieta, tylko taka dziwna... przyszła się wypytywać o syna, mnie... uważa pani, jakie to kłopotliwe... skarżyła się, że zaprzestał wszystko pisywać w listach, szczególniej od mojego wyjazdu z Bukowca. — Zarumieniła się. — Prosiła mnie, żebym mu nie cofała swojej przyjaźni, że on zupełnie zasługuje nawet na miłość... doprawdy, że nie rozumiem, czego ona chciała.
— Stefa! — rozległ się głos Henia z drugiego pokoju. — Wody do mycia!.. co u djabła, dwie wiedźmy w domu, a nic nienaszykowane!.. — krzyczał ze złością.
Zaleska pomieszana pobiegła do niego.
— A, przecież usłyszałaś... kamaszki, dawajże mi kamaszki, cóż u starego djabła!
Umilkł nagle, musiała mu powiedzieć o obecności Janki i słychać było tylko skrzyp łóżka. Wstawał i ubierał się. Stefa ze spuszczonemi oczyma nosiła mu wodę, kamasze, bieliznę i nie śmiała spojrzeć na Jankę, która odwróciła się nieco do okna przez delikatność, ale wytrzymać nie mogła, tak ją irytowało tyranizowanie Stefy.