Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 181 —

Janowa powróciła z ulicy i nakrywała do herbaty w przyległym saloniku, który służył i za jadalnię i za pokój dziecinny, bo był obstawiony łóżeczkami. Stara była tak rozradowana obecnością Janki, że co chwila przybiegała patrzeć na nią i całować po rękach.
— Kuntentność mam taką w sobie, że laboga! — szeptała.
— Dzień dobry drogiej pani, dzień dobry! — wołał Zaleski, wchodząc. Był ubrany w jasny garnitur, w krawatkę błękitną, w artystyczny węzeł zawiązaną. Jasny, uśmiechnięty, woniejący, w koszuli w różowe paski z białym kołnierzykiem, w lakierkach. Piękny, jak tenor prowincjonalny i z głupim, iście tenorowym, uśmiechem na ustach, posunął się do niej, ścisnął jej rękę, potrząsając zgóry, jakby ją chciał jej wsadzić w bok. Upadł niedbale na krzesło, założył nogę na nogę, wsadził monokl w oko, wyciągnął mankietki i tak siedział z przymrużonemi oczyma, pozwalając się łaskawie podziwiać.
— Doprawdy, że na ulicy nie poznałabym pana! — zaczęła Janka, z trudem tłumiąc śmiech, takim się jej wydał głupio zabawnym.
— Si... si... signora! to naturalne!.. — mówił z komiczną wyniosłością. — Człowiek taki, jak ja, w nędznej budzie, jak Bukowiec, nie mógł być na właściwem miejscu, nie mógł czuć się sobą. Doprawdy, dzisiaj dziwię się, że tam mogłem