Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 179 —

i przy biurku, na heljotropowym papierze napisała kilka wierszy, z któremi wysłała Janową.
— Ciekawe, od kogo teraz pożycza? — myślała Janka, zobaczywszy list.
— Ach, jakam szczęśliwa, że panią widzę, to wypowiedzieć nie umiem. — Znowu serja całusów, słów bez związku, uśmiechów, ruchów, przesuwań wszystkich krzeseł i bieganiny wkółko.
— Cóż słychać u państwa? — zapytała Janka dość chłodno; raził ją nieład i to jej roztargnienie.
— O, dobrze, bardzo dobrze!.. mam dosyć lekcyj nieźle płatnych.
— A kiedyż koncert? — zapytała ciszej i odwróciła głowę, bo gryzący uśmiech miała w oczach.
— Niedługo, jeszcze czekam. Widzi pani, przeprowadzka, zainstalowanie się, pozawieranie a raczej poodnawianie znajomości zajęły nam bardzo wiele czasu. Ale teraz zaczynam już myśleć o koncercie, szykuję się... o, ja mam cierpliwość, jak pani wie, mam!.. — podeszła do przymkniętych drzwi sąsiedniego pokoju na palcach, zajrzała i cofnęła się śpiesznie.
— Czuje się pani szczęśliwszą, niż w Bukowcu?
— O, o całą oktawę! Żyję przynajmniej w cywilizowanym świecie. Bywam w domach, gdzie zbiera się literatura, sztuka i teatr!.. o, nieskończenie jestem szczęśliwsza... kilka razy grałam z wielkiem powodzeniem na rautach!.. — zajrzała znowu do sąsiedniego pokoju. — I gdyby