Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —

dobywały się długie i bolesne jęki, drżały chwilę i rozpływały się w ciszy.
— Dokończę pani — zaczął doktor. — Wczoraj rano przyszedł ojciec do biura, przywitał się ze wszystkimi i poszedł do swojej kancelarji. Chociaż tam był zastępca jego, którego przysłała dyrekcja, zawiadomiona o wszystkiem, nie zważał na to, usiadł na sofce i zdrzemnął się. Żeby mu nie przeszkadzać, zastępca ów wyszedł.
Po jakiejś godzinie, pan Babiński, który był na służbie w telegrafie, usłyszał zamykanie drzwi na klucz i wkrótce odgłosy jakby uderzeń i krzyki:
— Zabiję, zabiję! Dosyć mam tego, dosyć!
Stukano i proszono, aby drzwi otworzył, napróżno.
Stali wszyscy pod drzwiami, nasłuchując, kiedy naraz drzwi się gwałtownie otwarły i zatrzasnęły natychmiast. Zobaczyli tylko, że zrobił ruch, jakby kogo siłą wyrzucał.
Pozbył się drugiego swojego ja i w obłąkanym mózgu zaświtała zupełnie naturalna idea — pozbycia się go na zawsze: więc pod drzwi, któremi go wyrzucił, a mógł przypuszczać, że odgłosy, jakie z tamtej strony słyszał, były dobijaniem się wyrzuconego — pościągał papiery, krzesła połamane, meble porozrywane, maszynki do stemplowania biletów, drzwiczki nawet od pieca poobrywał, ułożył z tego stos, oblał naftą z lampy i podpalił.