Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 142 —

paczy, że doktór ją ujął za rękę i bardzo serdecznym głosem powiedział:
— Nic tu pani nie jest winna, prawie nic. Tak, czy owak paniby postąpiła, on nieodwołalnie musiał skończyć obłąkaniem. Mówię to zupełnie szczerze, bo nietylko byłem jego przyjacielem, ale i lekarzem.
— Prawie nic, prawie nic... — powtarzała wolno, a czuła, wiedziała teraz, w tej chwili, że była winną wiele, bardzo wiele i przesuwało się jej w pamięci tysiące scen, kłótni, rozdrażnień, cierpień, jakich była jedynym powodem.
— Zresztą któż zna granice i cały ogrom wpływów i oddziaływań duszy na duszę; któż wie, kto winien? kto ma odpowiadać za nieszczęścia, jakie się stają? Wszyscy są winni i wszyscy pokrzywdzeni, ot co. No, uspokój się pani, już się stało i nic tego nie odmieni; fakty są to trupy, których nikt nie wskrzesi, jak nikt nie wskrzesi dnia, co przeszedł. Możesz pani myśleć o tem nieszczęściu i to myśleć głęboko, bo myślenie wypala odczuwanie... ot co! — Zakaszlał się straszliwie i potem długo siedział bez ruchu, wpatrzony w okno.
Janka milczała także.
Cisza była denerwująca, tylko wiatr rzucał suchym śniegiem w okna i świstał po szybach, a gdzieś, z bardzo daleka, szły jakieś słabe głosy, jakby wycia wilków i trzask odpadających w lesie gałęzi, albo z pokoju Orłowskiego wy-