Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 144 —

Sądził, że spali tego dręczyciela.
Drzwi tymczasem nadaremnie próbowano otworzyć i dopiero, gdy dym zaczął się przedzierać przez szpary, wzięto się do wyważania ich. Świerkoski wybił od peronu okno i skoczył do środka. Usłyszał tylko straszny krzyk: Żyje! Żyje! i odgłos upadającego ciała — musiał uciekać, bo dym go dusił i stos ów palił się i zapełniał ogniem pół pokoju.
Wywalono wreszcie drzwi i wyniesiono ojca napół żywego. Upadł prosto w ogień i palił się cały.
Oto cała historja. Smutna historja!
Założył respirator, popatrzył na Jankę i poszedł do chorego.
Nie powrócił już do niej.
Lampa dogasała i brudny mrok zimowego świtu zaczął zalewać pokój i wydobywać kontury przedmiotów.
Poszła do swojego pokoju i z czołem opartem na szybie stała, nie myśląc nic i nie czując; śledziła bezmyślnie brudne kłęby oparów, co się wznosiły z nad oparzelisk i bagien leśnych i rozlewały się nad lasami szarym obłokiem; to patrzyła w gwiazdy, coraz słabiej świecące i w boleśnie czerwone zorze świtu, co jak ostrza rozpalone wrzynały się w szarość obłoków i siały purpurową srzeżogę na śniegi, lasy i przestrzenie.
Nie myślała, ale mózg jej bezwiednie odtwarzał dopiero co słyszane sceny szaleństwa