Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —

Roch całował ją po rękach, obejmował za kolana i ze łzami szeptał:
— A juści, że zachorzał, a juści... że się pewnikiem zamrze panisku, a juści...
Poszła prosto do pokoju ojca i krzyknęła z przerażenia, ujrzawszy jego głowę ogoloną zupełnie, pokrytą ranami, twarz cała była w ranie, na oczach miał przepaskę.
— Jezus, Marja!
— Cicho! — szepnął doktor, który przyszedł za nią. — Chodźmy stąd.
— Usnął niedawno — powiedział, wprowadzając ją do saloniku.
Grzesikiewicz, który tam był, w milczeniu podszedł i gorąco ucałował jej ręce.
— O, jaki pan jesteś dobry — szepnęła z głęboką wdzięcznością, patrząc na jego twarz zbiedzoną, zmizerowaną, po której teraz latały płomienie radości jakiejś.
— Cicho! przejdziemy chyba do stołowego, tutaj jeszcze za blisko chorego.
— Pani się położyć powinna, już późno, trzecia. Musi pani czuć się bardzo zmęczoną...
— Nie, nie, będę siedziała do rana przy ojcu, może czego będzie potrzebował.
— Pójdziesz pani spać natychmiast! o ojcu ja pamiętam — napisał śpiesznie doktor na kartce, bo już założył respirator.
— A dobrze, czuję się strasznie znużoną i tak głowa mnie boli, boli... — ścisnęła sobie