Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 138 —

skronie i smutnym, przejętym bólem wzrokiem patrzyła na Andrzeja.
— Dobranoc pani — szepnął, biorąc ją za rękę.
— Czy jutro... jutro... — zaczęła z wysiłkiem.
— I jutro i zawsze; życie moje przecież należy do pani — powiedział prosto.
Usiadła i zaczęła płakać ze zdenerwowania; ucałował jej ręce, pocałował ją w pochyloną głowę, jakimś pocałunkiem głębokiej czci i miłości i odjechał.
Nie, nie miała sił podnieść się z krzesła, nie miała sił nawet podziękować mu za jego dobroć niesłychaną; siedziała tylko i załzawionemi oczyma odprowadzała go do drzwi i biegła za nim myślą, to znowu patrzyła na doktora, rewidującego swoim zwyczajem okna, drzwi i lufciki i chodzącego w milczeniu po pokoju. Nie zwracała uwagi na jego groźne spojrzenia i niecierpliwe ruchy, jakiemi ją wyprawiał spać.
Co ją to wszystko obchodziło, czuła się tylko śmiertelnie zmęczoną, a do zmęczenia dopływały jeszcze nowe strumienie gryzącego żalu, pomieszane z wdzięcznością dla Andrzeja i przejmowały ją takiem rozełzawieniem denerwującem, że płakała, nie wiedząc nawet o tem.
Dalekie echa dzwonków przy saniach, tłukące się po lesie, jakie napływały z wiatrem i wdarły się przez szyby w tę tragiczną ciszę mieszkania,