Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —

i te nowe szelki wpijały mu się w ramiona i dodawały jeszcze męki.
Oddała mu list, patrząc nań z jakąś gniewną, litościwą czułością; nie miał odwagi nic pytać, unikał jej oczu, i coraz to nowa fala krwi rozczerwieniała go na buraczkowo.
Zosia, bez słowa, podniosła się i poszła do saloniku.
Wstał, aby iść za nią, ale nie śmiał; usiadł zpowrotem bezradnie, a ze złością zaczął myśleć i buntować się przeciw tyranji matki, i zaczął uczuwać, że przecież jest mężczyzną, że przecież... Wyprostował się męsko, zapiął surdut na wszystkie guziki, poprawił niepostrzeżenie szelek, zrobiło mu się znacznie lepiej. Spojrzał zgóry na pokój, potoczył oczyma wyzywająco, zacisnął dłonie i nie śmiał iść za Zosią.
Chora się przebudziła, popatrzyła sennemi oczyma po pokoju i zawołała:
— Zosiu! Tola powinna iść już spać.
— Panna Zofja wyszła, w tej chwili poproszę — powiedział, idąc do saloniku.
Zosia siedziała przy fortepianie z twarzą ukrytą w dłoniach, podniosła na niego zaczerwienione, jakby płaczem, oczy.
— Panno Zofjo!... pani się gniewa na mnie, że ośmieliłem się pisać do mamy o pani, ale... ale... Tola powinna iść spać, ta pani chora woła panią; bo widzi pani: nie mogłem nie pisać, nie