Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —

— Nie mogę, słowo daję. Są w życiu człowieka takie chwile, w których nie powinien ulegać... — bronił się i, jakby dla zabezpieczenia, wyjął list z kieszeni i ścisnął go w ręku.
— Będę się gniewała; ale prawda, cóż to pana może obchodzić, byle się mama nie gniewała... bo reszta dla pana obojętna. — Odwróciła się zadąsana.
— Gdyby pani wiedziała... gdybym mógł pani powiedzieć... gdybym...
— Trzeba się spytać mamy, czy pozwoli powiedzieć — szepnęła uszczypliwie.
— Panno Zofjo! — powiedział z wyrzutem, wstyd mu się zrobiło, że może ona myśli, iż boi się matki.
— Niech pan nic nie mówi, bo wiem, aż nadto dobrze, że jest mi pan nieżyczliwy, chociaż ja...
— Proszę pani ten list! — zawołał z rozpaczliwą odwagą, dotknięty boleśnie jej akcentem głosu; — ale pani da mi słowo, że, bądź co bądź, gniewać się pani na mnie nie będzie.
— Panie Stanisławie, czy ja na pana mogłabym się gniewać? — powiedziała tak słodko, biorąc list, że Staś oblał się rumieńcem i radością niesłychaną.
Zaczęła czytać wolno. Staś patrzył na nią z niepokojem i teraz żałował serdecznie swojej odwagi; bał się patrzeć na jej twarz, kręcił się na krześle, odpinał surdut, bo i duszno mu było,