Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —

mogłem, i pani mi wybaczyć musi... bo są chwile w życiu człowieka, że...
— Panie Stanisławie, trzeba być mężczyzną, nie można przecież nawet mamie mówić wszystkiego, co się myśli i czuje, nie trzeba. Ja, istotnie powinnabym się gniewać na pana...
— Ale mi pani przebaczy. Przysięgam pani, że od dzisiaj już będę inny, ma pani rację, będę mężczyzną!... tak!... — wyprostował się i z jakąś odwagą niesłychaną ujął jej rękę i podniósł do ust. — Ja panią przekonam, że, jak potrzeba, to jestem mężczyzną.
— Nie, nie, pan znowu o wszystkiem napisze do mamy.
— Słowo honoru daję, że nie napiszę — powiedział energicznie i potrząsnął ją tak silnie za ręce, że mu prawie upadła w ramiona; jakoś się tak stało, że usta ich spotkały się w długim, palącym pocałunku. Ogarnęła ich oślepiająca jasność szczęścia — świat razem z mamą, z obawą i z ludźmi zapadł się gdzieś, pokój zniknął, pamięć wszystkiego sczezła, zostali tylko we dwoje i z ustami przy ustach, z sercem przy sercu, spleceni potężnym pocałunkiem pierwszej miłości. Odrywali się od siebie na chwilę, spoglądali sobie w oczy, w których było zdumienie szczęścia nadzwyczajnego, prawie przestrach, i znowu padali sobie w objęcia, oniemieli, bez tchu, bez przytomności, i wysysali z siebie życie, i dawali je sobie.