Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —

skoczyły lichtarze i popielniczki. Osiecka zamilkła, połykała łzy i przez łkanie jakieś szepnęła łzawo:
— Przejdę się, panie Orłowski! wistuję! ale się pan położy!
— Zobaczymy, zobaczymy — szeptał Orłowski, wybijając nogą jakiś takt, i uśmiechał się do kart, trzymanych w ręku, szarpał brodę, rzucał z pod binokli drwiące spojrzenie i bił karty o stół z siłą.
Zapanowała chwila zupełnej ciszy, tylko szelest kart i sapanie Osieckiej rozlegały się po mieszkaniu.
Andrzej, który po rozdaniu był wolnym, przyszedł i usiadł na chwilę.
— Pani się dzisiaj nie nudzi, taka ożywiona twarz, jak dawno nie widziałem.
— O tak, jest to pierwszy dzień w Bukowcu, w którym się czuję zupełnie dobrze.
— Powinniśmy być wdzięczni panu Głogowskiemu, bo to jego zasługa...
— Dlaczego ironja dźwięczy w pańskim głosie? Opowiem panu kiedy, jak wiele mi zrobił dobrego ten człowiek, więc nic dziwnego, że się uradowałam, zobaczywszy go.
— Głównie, że pani przypomina teatr, tamte czasy...
— Panie Andrzeju, jeśli chce pan usłyszeć, to powiem krótko: teatru obecnie nienawidzę, a tamtych czasów nie przeklinam, ale patrzę na nie, jak na smutną szkołę, jak na tragiczną lekcję życia. Powiedziałam całą prawdę; wierzy pan?