Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 234 —

— Wierzę i dziękuję pani z całego serca! — szepnął uszczęśliwiony.
— Panie Andrzeju! — zawołano.
Dotknął się jakimś pieszczotliwym ruchem jej ręki, rzucił na nią jedno z tych głębokich spojrzeń, jakie zamykały całą jego miłość i poszedł...
Janka patrzyła za nim i także poszła do jadalnego pokoju, pilnować nakrywania stołu.
— Zazdrosny jest, ale ja się przed nim zaczynam już tłumaczyć, dlaczego? — myślała, a w sercu nie miała ani gniewu, ani obojętności zupełnej, ale wdzięczność jakąś słodką za jego dobroć.
— Panno Janino, czy ja z panią kilku słów swobodnie nie zamienię dzisiaj — mówił półgłosem Głogowski, wsadzając głowę we drzwi. — Niech mi pani przy stole wyznaczy miejsce przy sobie, honorowe, jako gościowi! — cofnął się, bo Zosia chciała przejść do stołowego. Zeszła aż na korytarz stacyjny i pod drzwiami kancelarji zaczęła głośno wołać:
— Rochu! Rochu!
Staś, usłyszawszy wołanie, wyszedł. Zapłoniła się i z najniewinniejszą minką pytała:
— Chciałam, aby Roch poszedł i zobaczył, czy koń nasz ma jeszcze obrok w opałce. Pan na służbie? Myślałam, że pan gdzie wyjechał!...
— Tak mi służba nieszczęśliwie wypadła, że nie mogę być u Orłowskich.
— Wierzę, że pan żałuje, bo jest tam i pani Zaleska, a panna Janina cudownie dzisiaj wygląda.