Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 227 —

— Panie... panie... doprawdy, że nie dosłyszałem...
— Głogowski! Pafnucy Symforjan! — wygłosił powolnie Głogowski i rzucił szybkie spojrzenie na Jankę, która, usłyszawszy te imiona, wybuchnęła śmiechem i odwróciła się śpiesznie.
— O, panie Głogowski, najtrudniej jest usłyszeć mądre słowo zachęty. Dziękuję panu, bardzo dziękuję, a jeżeli pan kiedy zawadzi o Bukowiec, to bardzo proszę do nas na herbatkę, pogawędkę i przekonanie się o mojej jeździe.
— Ja bo miałem już przyjemność nietylko oglądać — rzekł złośliwie Andrzej, oglądając sobie rękę, zalepioną jeszcze plastrem.
— Panie dziedzicu dobrodzieju, wypadki chodzą po ludziach, tak, dobrze mówię, trafiają się wypadki i ludziom... ale przepraszam... — skłonił się, musnął wąsików, wyciągnął mankietki, poprawił krawat i poszedł do żonusi.
— Ależ go pan wypatroszył, niby zająca. Cały się pokazał.
— Panie, ludzi zawsze można wywrócić niby surdut, podszewką nawierzch.
— Pan się tem bawi?
— Nie, ja to obserwuję, to moja specjalność, uważa pan dobrodziej?
— Mężusiu! Henieczku! Kto to ten pan Głogowski?
— Nie wiem, żonusiu, wiem tylko, że to człowiek bardzo rozumny, bardzo światły, że tak powiem. Zaglądałaś do dzieci?