Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 228 —

— Anusia przecież tam jest i pilnuje — powiedziała niechętnie.
— Proszę cię, żonusiu, idź zaraz i przekonaj się, czy śpią! — szepnął twardo i despotycznie, uśmiechając się jednocześnie z niezrównaną słodyczą.
— Panowie! stół gotów! — wołał Orłowski, trzaskając kartami.
— Gdybym miała syna, to sama wybierałabym mu żonę, bo już mój ś. p. mąż mówił, że i najlepiej wychowane panny mogą... uważa pani, no mówię, że mogą wyprowadzić w pole mężczyznę. Mój ś. p. mąż znał się na tem, idę... idę... no idę... — powiedziała głośno i ze złością, podniosła się z fotelu i poszła do kart, aż się podłoga gięła pod nią.
— Panno Janino, kto jest ten pan Głogowski? Bo mężuś mówi, że bardzo rozumny...
— Literat: dramaturg i powieściopisarz — objaśniła ją Janka i poszła dalej, uśmiechając się.
— Literat! — szepnęła, poprawiając sobie odruchowo grzywkę, w subtelne kółeczka opadającą na czoło. — Dramaturg! — uśmiechnęła się czarująco. — Powieściopisarz! — przysłoniła oczy rzęsami i usiadła przy Głogowskim, który zaczął właśnie przeglądać album, leżący na stole, i przypatrywał się fotografji Janki.
— Prześliczna twarz, ma w wyrazie coś muzycznego — szepnęła, poprawiając sobie pierścionek.
— Dobre określenie! — odpowiedział żywo. — Tak, jest w tej twarzy coś rytmicznego. Pani zapewne uprawia muzykę?..