Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyglądały, jakoby ta wszystka, woda kipiała jakoby jakieś szklane góry tańcowały, aż w końcu tak mi było, jakby tylko sama dusza ze mnie została i żeglowała smutna po morzu.
Na morza były tylko same małe statki i łodzie, jakby kto na wodę garść łupinek orzechowych rzucił, a każda z nich jakby się już, już topiła, to się zapadała całkiem w wodzie, to się na wierzch znowu podbijała, że zdało się, iż woda tak nią poigra chwilę, a zaraz połknie; w dalekości, wśród smug ciemniejszych, bielały żagle, takie małe jak listki lipowe, a nieruchome, jakby na miejscu stały w spokoju i cichości, a morze pod nimi z martwego szkła było. Ale powoli, powoli, żagielki te rosły pod okiem, choć zawsze niby stały na miejscu, a i to, co się małą łodzią zdało, zaczęło się zwiększać, zwiększać, żeś nie wiedział, jak i kiedy, aż nareście poznałeś, że to płyną ku przystani okręty, duże jakby wysokie domy albo jak kościoły z wieżami.
Były dwa takie ogromne okręty, a domyśliłem się zaraz, że to sułtańskie galery. Kiedy się już tak zbliżyły, że można było lepiej je widzieć, wyglądały, jakby nie płynęły, tylko nad samą wodą w powietrzu na dużych skrzydłach się unosiły, a skrzydła te zdały się być zrobione z okrutnie długich piór i to się podnosiły nad morze, to spadały i maczały się w wodzie, a za każdym takim machnięciem tych potężnych skrzydlisk biała, pienista skiba zostawała na morzu, jakbyś je pługiem orał.
Jak się już dobrze zbliżyły do przystani, widzę, że to są okrutne gmachy z trzema masztami i z ża-