Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

blasku jakby ślepły. Jest to miasto dokoła morzem oblane i gdyby nie tama, miejscami ledwie na dobre strzelenie łuku szeroka, która je z lądem łączy, to by do niego tylko czółnem lub statkiem dostać się można. Nie myślałem, gdzie gospodą stanę, jeno spieszyłem do przystani, a tam przyszedłszy usiadłem sobie na samym brzegu, rozglądając się dokoła, czy onych wojennych galer tureckich nie obaczę.
Była moc statków i łodzi koło brzegu, ale same małe, rybackie, co jeno wzdłuż brzegów morskich żeglują, a na wielkie morze się nie puszczają. Kupiłem sobie chleba, sera, winogradu i innych owoców, które są tam nad podziw smaczne i tanie, a podjadłszy zacząłem się oglądać, czy onego Jowana gdzie nie poznam, ale że to było samo południe, tedy ludzi prawie że nie było, bo kto mógł, przed tym upałem nieznośnym pod dach się chronił. Znalazłszy trochę cienia ległem dla odpoczynku, głowę sparłszy na mój węzełek, w którym nie miałem nic prócz lwowskiego ubrania, ubogiej bielizny i owego pistoletu, który mi Woroba dał na drogę.
Po południu wyszedłem znowu na sam brzeg przystani i patrzyłem na dalekie morze, wielkie, straszne, nieskończone, żem przy tej niezmierzonej wielkości sam w sobie gdzieś zaniknął i samego siebie nie czuł, robaczek mały, jakby mnie już nie było na świecie pod tym gorejącym od słońca niebem, co gdzieś na sinym końcu, jakby na samym brzegu wszelakiego Bożego stworzenia, zapadało w wodę, i jakobym się cały rozprysnął w szumie i w pianie wód i przepadł gdzieś w tym huku zielonych bałwanów, co