Na dwa tygodnie przed przybyciem inżyniera do sztolni Dochart, Henryk myślał, że jest u celu swych poszukiwań.
Przebiegał stronę południowo-zachodnią kopalni z pochodnią w dłoni.
Naraz zdawało mu się, że jakieś światło zagasło o kilkaset kroków przed nim, w głębi ciemnego komina, który przecinał ostro galeryę. Rzucił się pospiesznie w danym kierunku.
Próżne poszukiwania.
Ponieważ Henryk nie nadawał przedmiotom fizycznym znaczenia nadprzyrodzonego, przeto stanowczo się upewnił, że jakaś istota nieznana błądziła po kopalni. Ale pomimo wszelkich poszukiwań, pomimo badania najmniejszych nierówności ścian galeryi, nic nie
znalazł.
Zdał się więc zupełnie na wypadek, dzięki któremu miał poznać tajemnicę. Od czasu do czasu widział co prawda światełka latające tu i tam, jakby ogniki na bagnach, ale zjawiska te przemknęły jak błyskawica.
Gdyby Jakób Ryan i inni zabobonni górnicy ujrzeli te światełka fantastyczne, niezawodnie zawołaliby, że to duchy.
Ale Henryk ani myślał o tem. Stary Szymon tembardziej. I skoro obaj rozmawiali
Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/78
Wygląd
Ta strona została przepisana.
— 70 —