Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 165 —

chociaż zlodowaciałe u kończyn, ciało to martwem nie było, ani ostygłem zupełnie.
Przyciągnął je do siebie na dno szybu, podniósł nań światło lampki i zawołał nagle:
— Ależ to dziecko!...
Dziecko, znalezione na dnie tej przepaści, oddychało jeszcze, ale oddech jego tak był słabym, że Henryk mógł się obawiać, by nie ustał za chwilę. Trzeba było, nie tracąc czasu, zanieść dziecko do otworu szybu, a stamtąd na folwark, gdzie Magdalena by je wzięła w opiekę.
Henryk, zapominając o wszystkiem innem, przymocował napowrót sznur do pasa, przywiązał lampkę, uniósł dziecko lewą ręką a prawą dał znak, by linę do góry wciągano.
Sznur się wyprężył natychmiast i rozpoczęło się wznoszenie do góry.
Henryk spoglądał w koło siebie z podwójną uwagą. Już teraz nie o niego samego chodziło.
W pierwszej chwili wszystko poszło dobrze, żaden wypadek nie przerywał wznoszenia, gdy nagle Henryk uczuł silny powiew pod sobą w szybie.
Spojrzał w dół i ujrzał w ciemnościach masę, która wznosząc się, otarła się o niego.
Był to ptak olbrzymi, którego gatunku rozpoznać nie mógł i który wzlatywał, bijąc silnie skrzydłami.