Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzut oka. Było to jednak tylko złudzenie, bo gdy taksówka zbliżyła się, rozległ się lekki zgrzyt drzwi, prowadzących na brudne podwórko. W cieniu rozrośniętych od wieków kilku lipowych drzew, które zasłaniały niemal całe to gniazdo, zamajaczyła sylwetka mężczyzny. Stanął w rogu, po czym prędkim krokiem oddalił się, opierając się o jedno z drzew i tak znieruchomiał. Księżyc snać dojrzał go, ukłuł go swoimi świetlistymi promieniami, okalając nimi jego ponurą twarz. Romek poznał go odrazu. On, stojąc z pochyloną do przodu głową, zdawał się nasłuchiwać, jak gdyby oczekiwał kogoś.
Szofer cicho odjechał, zadowolony z sutego wynagrodzenia, które otrzymał. Zbliżali się do drzwi, prowadzących do miejsca dyntojry, gdzie „sprawiedliwości“ miało stać się zadość. Rozległ się ledwie dosłyszalny gwizd, po czym rozpoznana przez Romka twarz zbliżyła się.
— Jak się masz? — wyszeptał cień.
— Jak widzisz, brachu! — odparł Romek — Czy wszyscy już na miejscu?
— Tak, przyjacielu! Spóźniłeś się trochę, już jest po drugiej. Czekamy tu na ciebie i na córkę Bryłki.
— Właśnie to ja jestem — odparła Felcia, podając mu dłoń.
— Ach, tak! Wcale nie poznałem. Wyrosłaś na ładną, przystojną pannę. Już dawno zabastowałem i nie byłem u twego ojca. Przepraszam bardzo, ale jak to się stało, że wy razem przyjechaliście tu?!!! Nic nie rozumiem już teraz!