Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gospodarz przyjrzał mu się uważnie i powiedział gwałtownie:
— Jak nie możecie pracować, to nie! Chorych ludzi nie potrzebuję.
— Już jestem zdrów i przyszedłem do pracy, proszę pana.
Właściciel piekarni nic już nie odpowiedział, gdyż musiał poświęcić uwagę klientom.
W kilka minut później weszła do sklepu jego żona. Zmierzyła Romana badawczym a zarazem współczującym wzrokiem. Nie pytała o nic, tylko poleciła Romanowi, aby zeszedł nadół do piekarni.
Nocna praca w piekarni była właśnie na ukończeniu. Czeladź śpieszyła się z odrabianiem reszty ciasta, przygotowując je do wsunięcia do pieca. Nikt nie zwrócił uwagi na Romana. Stał, ciekawie obserwując pracujących ludzi. Nagle poczuł uderzenie. To chłopak, śpiesząc się z deską, na której leżało kilka bochenków chleba, potrącił go niechcąco. Czeladnik majstrujący coś przy piecu, zerknął na niego gniewnie, mrucząc coś pod nosem.
— Czego się tu pan pętasz pod nogami? — zawołał chudy czeladnik głosem, w którym Roman rozeznał nutę obawy o konkurencję.
Nic nie odpowiedział, usuwając się wbok.
Czuł się bardzo niezręcznie. Nikt nie przywitał go tu przyjaznym spojrzeniem. Stał nieruchomo kilkanaście minut. Chciał właśnie wrócić do sklepu na górę, gdy usłyszał basowy głos samego majstra i jego ciężkie kroki schodzące po schodach na dół.