Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usiadł naprzeciw niej. Dobrą chwilę badali się nawzajem spojrzeniami. Roman wywnioskował po pobieżnej obserwacji, że należała do tego rodzaju kobiet, które widzą człowieka, a nie płeć...
Wyglądała na lat trzydzieści, wysokiego wzrostu, zgrabna w ruchach, trzymała się równo jak struna. Oczami rzucała niespokojne błyski wokoło, jak zazwyczaj czynią ludzie o energicznym usposobieniu.
— Proszę mówić prędkiej... Mój mąż niecierpliwi się za drzwiami.
— Proszę panią. Obawiam się, że kiedy usłyszy pani, co ja za jeden, przelęknie się pani i nie zechce mnie wcale wysłuchać — odparł, siląc się na uśmiech.
Kobieta skierowała na niego pytające spojrzenie. Wtuliła się głębiej w fotel i rzekła jakby do siebie:
— Więc co pan za jeden? Mów pan na litość boską, bo umieram z ciekawości...
— Jestem złodziejem, łaskawa pani...
Kobieta jeszcze więcej zagłębiła się w fotelu, okropnie przerażona i wykrzutusiła nieswoim głosem:
— Złodziej... złodziej... Co pan od nas chce?... Żartuje pan, to niemożliwe! Pan... złodziej...
— A dlaczego niemożliwe...
— Kiedy pan na takiego nie wygląda wcale...
— A jak ma podług pani „taki“ wyglądać?...
— Ja sama nie wiem... — odparła naiwnie. — Pan nie wygląda na złodzieja...