Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka na pokaz, a nie zmagania na serio. Wtem jakaś kobieta krzyknęła: — Panowie, policja idzie! — Momentalnie zwolnili się z uścisku i wbiegli do najbliższej bramy.
— Tu do mnie! — wołał Lipek. — Prędzej! Tu jest „przechodniak“!
Pomógł Romanowi wdrapać się na parkan, ocierając rękawem krew, która waliła mu z nosa.
— Niech cię szlak trafi! Walisz ręką, jak młotem — rzekł do Romana, śmiejąc się. — Ale to nic, wolę od przyjaciela dostać w nos, niż pocałunek od policjanta!
— Patrz, jaki ślip mi podbiłeś! — odparł Romek. — Daj grabę, brachu!
— Wiesz, to ci nawet do twarzy — odrzekł Lipek, podając mu rękę. — Co teraz lżej ci, powiedz prawdę?
— Lżej, brachu, daj buzi! Jesteś dobrym przyjacielem. Ale trochę za „rzytelnie“ biliśmy się. Frajerzy mieli śliczne widowisko.
— Ale gdzie ten „skieł“ się podział. Musimy uważać, abyśmy nie wpadli wprost jemu w objęcia! — przestrzegał Lipek.
— Poczekamy tu, w korytarzu z dziesięć minut i walimy do domu! — zawołał Roman. — Radzę ci tę spluwę moją gdzieś tu zamelinować, a wieczorem ją zabierzemy. Czasami djabeł nie śpi i policjant może nas odnaleźć.
— Masz rację! — odparł Lipek i nie namyślając