Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gorzko się uśmiechając Lipek. — Może kochałem jeszcze silniej, niż ty swoją kochasz. Stałem się dla niej złodziejem, by jej dogodzić we wszystkim, a ona podła, później przysięgała w sądzie, by mnie zgubić! Ot, czem są kobiety! Ja nieraz tęsknię za ich towarzystwem, ale powstrzymuję się. Niech mi się zdaje, że jestem w więzieniu i muszę żyć bez nich.
Pociągnął go spowrotem do domu.
— Tu na ulicy nie mogę z tobą mówić! — rzekł. — Chodź na górę, a ja cię przekonam, że dla twego dobra masz tę kobietę porzucić i to jak najprędzej.
— Daj mi spokój! — prosił go Roman. — Idź sobie! — krzyknął, widząc, że gość rozsiadł się wygodnie w fotelu.
Roman nienawidził morałów, które były zwracane pod jego adresem. Tembardziej nie chciał ich słyszeć od człowieka, którego uważał za bardziej ograniczonego od siebie. Wolał w samotności rozmyślać teraz nad tym, co ma czynić, aniżeli słuchać pouczeń Lipka.
Okazało się jednak, że Lipek nie był wcale takim głupcem, jak się Romanowi wydawało.
— Pozwól, że spowrotem położę się do łóżka. Chcę spać — zawołał gospodarz, — a ty idź sobie.
— Zwarjowałeś. Dopiero przecież wstałeś!
— Widzisz, kiedy mnie sumienie gryzie, wtedy najlepszym lekarstwem dla mnie jest sen. Nie myśli się wtedy, ani nie pamięta. Ach, to życie jest prze-