Przejdź do zawartości

Strona:PL Urke-Nachalnik - Wykolejeniec.pdf/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powinni lepiej strzec swego dobytku, byś ty nie mógł kraść, no i wtedy nie byłbyś złodziejem.
— Wcale nie to myślę. Ja chciałem pracować, a nie kraść. Frajerzy pracy dać mi nie chcą, a przeto kradnę.
— A ty myślisz, że frajerzy mają pracę, a tylko tobie jej nie dają. Wszyscy bezrobotni całego świata, to nie kto inni, jak frajerzy. — odparł Romek.
— Co mnie tam frajerzy obchodzą — odciął się. Poco oni są takimi frajerami? Gdyby wszyscy bezrobotni robili to samo, co ja, nie aresztowanoby nikogo za kradzieże. Po prostu zabrakłoby więzień!...
— Jak widzę, ładny z ciebie filozof. Przyznaj sam, że dobrze zrobiłem i basta! Przecież sam kiedyś mówiłeś, że proletarjatu okradać nie wolno.
Lipek zamyślił się.
— Ja należę do proletarjatu złodziejskiego — zadecydował wreszcie.
— No uspokój się, brachu, i powiedz co robimy jeszcze dziś, — uspakajał go Romek.
— Spać idę. Na jaką cholerę mam ryzykować, kiedy ty oddajesz z powrotem! Nie mam wcale zamiaru tak prędko iść do Mokotowa.
Lipek należał do typowych przestępców. Postać i twarz miał przystojnego mężczyzny. Wysoki, barczysty, ciemne, kędzierzawe włosy i duże niebieskie oczy, które nie mogły wywoływać podejrzeń. Człowiek cichy, spokojny, mówiący łagodnie. Osobnik z typu tych, których policjant waha się, czy zatrzymać na ulicy, by zapytać o dowód osobisty.